Na wschód nie podróżuję tylko po
to, by zrobić parę zdjęć i napić się lokalnych trunków.
Wyjazdy te są zazwyczaj związane z realizacją materiału
filmowego. Tym razem zlecenie dotyczyło wyprawy na północ Rosji, w
trudno dostępne rejony tajgi w obwodzie Archangielskim. Na miejscu
miałem zrealizować materiał dotyczący cmentarza, na którym
pochowani są polscy zesłańcy z lat '40. Wyprawa ważna i inna niż
wszystkie poprzednie.
Rosja zawsze urzeka swoją
zakamuflowaną tęsknotą za minionym ustrojem, na dworcu lotniczym w
Sankt Petersburgu przywitał mnie napis „Aeroport Leningrad”.
Napisy te nie są wcale zasłaniane, niszczone czy przerabiane... je
się wręcz odnawia i konserwuje, tak jak mieszkańcy Rosji konserwują
pamięć o świetności ZSRR.
Po kolejnym etapie podróży i
przylocie do Archangielska, w dalszą drogę ruszyliśmy koleją.
Linia kolejowa prowadzi z Archangielska w dwóch kierunkach, jedna do
Moskwy, druga w głąb tajgi, do najdalej położonej stacji
Karpogory, w której mieliśmy zaplanowany nocleg.
Podróż odbywa się w takich samych
wagonach, jakie kursują na trasie transsyberyjskiej.
Wielokrotnie słyszałem, że ktoś
marzy o podróży koleją Transsyberyjską, że to dopiero
przygoda... no i powiem szczerze zupełnie tego nie rozumiem.
Miejsca zostały tak rozlokowane, że cztery
prycze ustawione są prostopadle do korytarza po jego jednej stronie,
a dwie dodatkowe, równolegle po drugiej stronie. Ponoć w droższej
opcji występują wygodniejsze przedziały, ale nie tutaj. Miejsca
okazały się wybitnie niewygodne, szczególnie dla osób wysokich.
Praktycznie nie sposób się zmieścić na takiej leżance.
Czytałem dużo o zakrapianych
imprezach jakie się odbywają w takich wagonach. W oparach
papierosów, gdzie współpodróżnicy częstują się wzajemnie
jadłem i wysokoprocentowymi trunkami. Niestety to już tylko pieśń
przeszłości... W Rosji zakazano spożywania alkoholu i palenia w
miejscach publicznych, kategorycznie nie wolno tego robić w pociągu.
Co więcej, często pojawiają się zakazy sprzedaży alkoholu w
sklepie. W czasie mojego pobytu trafiłem na zakazy sprzedaży
związane z zakończeniem szkoły (ciekawe... dzieci pewnie nie mogły
opić swoich świadectw), jak również zakazy związane ze świętami
narodowymi. Standardem jest to że w sklepie sprzedają alkohol tylko
do 21. Jak żyć, panie premierze... ;-)
Tak więc, zakaz wspólnego picia
podciął skrzydła słowiańskiej hulaszczej naturze. Wszyscy
grzecznie zmierzaliśmy do serca tajgi. Dzieci obok płakały, jedni
jedli, inni spali... a w rogu wagonu umieszczone zostało urządzenie
– coś na wzór szybkowaru. Podchodziło się z własną szklanką,
lub brało się ją od kuszetkowej (odpowiednia wersja z
koszyczkiem). Darmowy wrzątek zawsze czekał na spragnionych czaju i
innych zalewanych napojów.
Docieramy do Karpogor.
Charakterystyczna drewniana zabudowa i nasz „hotel”, którym
okazał się zwykły drewniany dom z pokojami do wynajęcia. Szyby w
oknach często zdradzają wiek tych budowli – nierówna tafla szkła
świadczy o wiekowym charakterze stojących tu domów. To miasteczko,
czy może raczej większa wieś, jest punktem wypadowym w tajgę. Tu
kończy się nie tylko linia kolejowa, ale i asfaltowa droga.
Dalsza droga jest możliwa tylko
piaskowym traktem. Jedziemy UAZem, autem które jest właściwie
legendą w tej części świata (produkowany od 1965 roku do dziś, w
niezmienionej formie). Te samochody są w stanie podołać
najtrudniejszym warunkom, nawet tam, gdzie większość aut
terenowych zwyczajnie zawodzi. Co ciekawe, Rosjanie twierdzą iż
wszelkie terenowe Nisany, Mitsubishi czy inne Land Rowery... nie
wytrzymają tego, co ta toporna rosyjska konstrukcja, zwłaszcza przy
srogiej rosyjskiej zimie. Nie chodzi tu bynajmniej o pokonanie
pojedynczej przeszkody, ale o zdolność do ciągłej walki w terenie
(często przy -40) i możliwość naprawienia pojazdu o własnych
siłach na kompletnym bezludziu. W środku skala toporności jest
porażająca, z tyłu się siedzi na ławeczkach. Z przodu, znikoma
liczba wskaźników i obowiązkowo parę świętych obrazków... Nasz
kierowca zdradził, iż wczoraj był z kolegami na rybach...
skończyli o 3 nad ranem totalnie nawaleni, a ich rybackie trofea, to
złapany tylko jeden leszcz, no cóż... wszyscy się śmiejemy, ale
trochę tak z duszą na ramieniu. Ale tak tu jest... się pije i
jedzie.
Skręcamy w zupełne gęstwiny i
przedzieramy się przez coś, co przypomina mało uczęszczaną wąską
leśną dróżkę, (ponoć korzystają z niej czasem wędkarze) by
dotrzeć do odległych miejsc w górze płynącej nieopodal rzeki. Sama tajga nie zachwyca, a właściwie
rozczarowuje. Spodziewałem się, że będzie to niesamowity dziki i
gęsty las... ale to zwykły las. Drzewa takie jak u nas, wcale nie
jest jakoś niezwykle gęsto, może dlatego, że jesteśmy na północy
i roślinność rozwija się tu w dość trudnych warunkach. Tu
bardziej chodzi o świadomość tego czym jest tajga, o świadomość
tej nieskończonej leśnej dziczy, tego że zapuszczając się tu,
czekają nas dosłownie setki kilometrów niezamieszkałe przez
ludzi. Tajga zapewne robi większe wrażenie gdy się nad tym
przelatuje, ale stojąc na skraju leśnej drogi, nie czułem
niczego niezwykłego. Jedyna widoczna różnica, w stosunku do lasów
pod Żukowem... to jagiel
– przysmak reniferów, jasny, prawie biały mech.
Przed wyjazdem w tajgę straszono nas
spotkaniem z niedźwiedziami i wilkami oraz rojami komarów. Nic
takiego jednak się nie stało. Podobno jeśli nie chce się spotkać
niedźwiedzia, to nie można otwierać w tajdze puszki rybnej. Zapach
ryby jest dla niedźwiedzia jak narkotyk. Wyczuje z odległości paru
kilometrów i zaczyna szukać, aż nie znajdzie. Człowieka nie
zabija od razu, tylko ogłusza... zrywa włosy z głowy, jakby
ściągał skalp. Potem ukrywa go pod liśćmi, by mięso trochę
zmiękło i nabrało aromatu. Ponoć są tacy, którzy przeżyli ten
proces i uciekli niedźwiedziowi z „patelni”.
Pośród drzew odnajdujemy cel naszej
podróży – cmentarz, na którym leżą pochowani Polacy. Na
początku lat '40 Stalin deportował w głąb Rosji setki tysięcy
Polaków. Jednym z rejonów wywózek był obwód Archangielski i
położone w głębi tajgi osady, w których ludzie zajmowali się
wyrębem lasu. Tu, do niewolniczej pracy docierały transporty z
Polski. Ludzie musieli radzić sobie z niewiarygodnym mrozem,
głodem... wielu z nich umierało już pierwszej nocy po przyjeździe.
Ci, którzy przeżyli podróż i pierwsze zetknięcie z tajgą,
ruszali do pracy. Jedną z takich osób była Maria Tipeltowa. Jej
grób rok wcześniej odnaleźli członkowie Polonii archangielskiej.
Pośród innych mogił, przykryty mchem
i gałęziami leżał drewniany, rzeźbiony krzyż z jej nazwiskiem i
datą 1856-1942. Krzyż ten trafił z tajgi wprost do zbiorów Muzeum
II Wojny Światowej, jako symbol losu wielu Polaków, którzy z
wygnania nie wrócili już do kraju. W jego miejscu postawiliśmy
nowy stalowy krzyż, upamiętniając miejsce spoczynku Marii
Tipeltowej i symbolicznie oddając cześć wielu innym zapomnianym
mogiłom w tajdze.
Przebywanie na cmentarzu zagubionym w
środku tajgi to niezwykle przejmujące doświadczenie. Świadomość,
że pół kilometra stąd, w małej osadzie nad rzeką, żyli w
kompletnej dziczy nasi rodacy... że tu umierali i w zapomnieniu leżą
pośród bezkresnych lasów...
Kiedy na lekcjach historii słyszałem
o deportacjach, wydawało mi się to częścią historii taką samą
jak bitwy rycerskie, wojny napoleońskie czy antyczne podboje...
Teraz, gdy stanąłem nad grobami ludzi, wśród których mogli by
być moi dziadkowie, zupełnie inaczej zacząłem odczuwać tę
nieodległą historię. Takie bezpośrednie dotknięcie kawałka
świata, który wydawał się istnieć tylko na kartach historycznych
książek, zupełnie zmienia człowieka i jego postrzeganie historii.
Witam,
OdpowiedzUsuńRzeczowo, dowcipnie, dobrze trafione i piękne zdjęcia :)
Czy czekać na ciąg dalszy?
pozdrawiam
Edyta
Dziękuje :)
OdpowiedzUsuń...prawdę mówiąc parę wpisów czeka na publikację, ale brak czasu na obrobienie zdjęć przeciąga sprawę. Mam nadzieję, że niedługo złapię oddech i nadrobię zaległości.
Polecam tu jeszcze zajrzeć. Pozdrawiam
Zatem czekam cierpliwie
OdpowiedzUsuńTo takie moje klimaty ;)
Pozdrawiam