Archangielsk
to największe miasto na północy Europy. Z naciskiem na słowo
„północ”. Tutaj, nawet przez 8 miesięcy w
roku panuje zima, a
tylko
przez 2 miesiące lato. Do
Archangielska udało
mi się przyjechać w czerwcu, czyli
akurat w tej pozornie letniej i słonecznej części roku.
Pierwsze,
co po przybyciu
rzuca się w oczy, to to, że miasto ma już czasy największej
świetności za sobą. W XVI i XVII wieku
Archangielsk był jedynym morskim portem Rosji. Miasto,
napędzane handlem z Anglikami i Holendrami, rozwijało się
niezwykle szybko. Tutaj
car Piotr I zbudował
pierwszą stocznię w
Rosji i pierwsze rosyjskie okręty. Miasto gwałtownie straciło
na znaczeniu na początku XVIII wieku,
gdy
Rosja uzyskała dostęp do morza Bałtyckiego i
wybudowano Sankt
Petersburg. W XIX i na początku XX wieku
rozwijał się tu
handel drewnem spławianym z tajgi rzeką Dwiną. W mieście powstały
wspaniałe posiadłości budowane przez zamożnych przedsiębiorców,
głównie Francuzów i Anglików.
Jednak również
ich dobra
passa nie trwała
długo. Ostatecznym ciosem dla miasta było
założenie w 1916 roku portu w Murmańsku, gdzie przeniósł
się przemysł stoczniowy i rybacki.
Znając
historię miasta spodziewałem się niezwykłych budowli i
wspaniałych zabytków, pozostałości czasów minionych - niestety
srodze się zawiodłem. Wspaniałe budowle może i były, ale ze
względu na to, że
miasto żyło z drewna, to i domy powstawały tu drewniane.
Obecnie budynki
te
są już bardzo zapuszczone,
a podmokły teren
dodatkowo
zrobił swoje. Część domów się już zapada, a przedsiębiorczy
Rosjanie znaleźli sposób by nie ratować tych zabytków – niby
przypadkiem wybucha w nocy pożar i na zgliszczach spalonego domu
można już stawiać murowany blok lub sklepy.
Nie
odnalazłem także dawnej świetności nabrzeża portowego. Tak jak w
mieście, tak i tutaj czuć głównie ducha ZSRR. Dworzec morski –
symbol miasta znajdujący się na banknocie 500 rublowym, okazał się
w środku - halą targową. W
której sprzedaje się
głównie
majtki i skarpety. Obok hali
stoi kilka
ogromnych lodołamaczy,
chwilowo nudzących się na letnich „wakacjach”.
Archangielsk leży w delcie rzeki Dwiny, która ma w tym miejscu 2 kilometry szerokości. Zaledwie 40 kilometrów dalej jest miasto Severodvinsk i plaże morza Białego. Chciałem się tam wybrać, ale stanowczo mi odradzono. Severodvinsk to miasto zamknięte. Znajduje się tam stocznia marynarki wojennej, gdzie powstają atomowe okręty podwodne. Powiedziano mi, że gdy mnie tam złapią, to będę miał duże problemy i z pewnością już nigdy nie zostanę wpuszczony do Rosji. Ups... zostałem więc nad rzeką Dwiną.
Współczesny
Archangielsk to właściwie miasto zupełnie obdarte ze swojej
historii, przynajmniej w obrębie przestrzeni publicznej. Obowiązuje
estetyka budownictwa socjalistycznego. Główny plac miasta zdobi
pomnik Władimira Ilicza Lenina. Choć patrząc
z mojej środkowo-europejskiej perspektywy
to zaskakujący obraz,
w Rosji jest to
widok dość normalny. Tu Ilicz wciąż jest powodem do dumy, bo
przecież za jego czasów zjednoczony Kraj Rad był potęgą, a
mieszkańcy Archangielska chodzili z wysoko podniesioną głową.
Dziś wszystkim rządzi pieniądz, a rozdźwięk między bogatą
garstką „biznesmenów” a normalnym obywatelem, jest gigantyczny.
Właściwie zastanawiam się jak normalny człowiek może tu
żyć, bo ceny podstawowych produktów są znacznie wyższe niż w
Polsce. Tłumaczy to dlaczego Gdańsk zalewają Rosjanie z obwodu
Kaliningradzkiego... u
nas jest dla nich
zwyczajnie tanio i stać ich na więcej niż u siebie.
Symbole
komunistyczne nie znikają z ulic, są wszędzie... tu widoczne na
latarniach miejskich.
Jak
przystało na prawosławny naród, w mieście znajduje się kilka
interesujących cerkwi. Z zewnątrz nie wyróżniających się
szczególnie, no może w wyjątkiem pewnego właśnie budowanego
giganta... W końcu to przecież miasto Michała Archanioła (aż
dziwne, że w czasie komuny nie zmieniono tej nazwy).
Najbardziej
charakterystyczne
zjawisko
dla tej części świata to
„białe noce”, które najbardziej efektowne są
właśnie o tej porze
roku. Choć dla kogoś,
kto w lipcu idzie
wieczorem do klubu w
Sopocie i wychodzi rano, nie będą one niczym specjalnym... Wchodzę,
gdy jest jeszcze
jasno i wychodzę , gdy jest już jasno – wielkie halo ;-)
Obawiałem się, że „białe noce” będą jakoś
destabilizujące dla
psychiki,
ale na całe szczęście (i to jest odkrycie wyjazdu) Rosjanie mają
znakomite piwo, którym można raczyć się na dobry sen. Choć nie
trzeba spać, można spacerować po zupełnie pustym, „wymarły”
mieście. Tak wygląda nabrzeże o 2 w nocy.
Gdy
pewnego dnia (nocy) przemierzaliśmy pas nabrzeża, lokalny znajomy
pokazał nam „zacumowany” statek, w którym znajdowała
się kiedyś knajpa. I
to chyba była najciekawsza z atrakcji Archangielska.
Kiedy
przed wyjazdem do Rosji
szukałem informacji
o Archangielsku, wszędzie znajdowałem opisy wspaniałych bulwarów,
którymi można spacerować nad
rzeką Dwiną.
Bulwary faktycznie
były... trochę podupadłe, z budkami gastronomicznymi... miało to
jednak
swój urok.
Obok bulwaru
piaszczysta plaża i zero plażowiczów... nie te temperatury, nie ta
pogoda...
Choć
pewnie bywa tu czasem
lepiej... choć przez jakąś chwilę w roku...
Inną
ciekawostką są okolice lotniska w Archangielsku, gdzie obok bloków
wkomponowano kilka prawdziwych samolotów (z manekinami pilotów w środku), w tym najpopularniejszy
współczesny myśliwiec rosyjski - MIG 31, stojący za jakimś
parkingiem, gdzieś w krzakach.
Jedzenie
w Rosji to osobny temat. Spodziewałem się, że będę się zajadał
tanim kawiorem. No i kolejne rozczarowanie. Kawior jest drogi nawet
tutaj – 100g kosztuje 30 zł. No, przy czym mówimy tu o najlepszym
kawiorze jaki w życiu jadłem. Soczystych kuleczkach pękających w
ustach, o aromacie, jakiego nigdzie nie znajdziemy. Poza tym
wspaniałym odkryciem okazał się solony łosoś – surowa ryba
prószona jedynie solą. Takie rosyjskie sushi, w najprostszej
możliwej formie. Genialne w smaku! Najlepiej podchodzi do zmrożonej
wódki. Przy czym, od kiedy widziałem świeże łososie na hali
rybnej w Archangielsku, to jakoś już nie mogę uwierzyć, że u nas
łosoś jest świeży. Tam mięso miało inną sprężystość,
kolor. Ech...
Kolejnym
specyfikiem rodem z północy jest mięso renifera. Smaczne, ciemne
mięso. Można jeść jako suszone i solone na przekąskę, lub jako
kiełbasę (tu jak widać w chłodziarce cały zestaw kiełbas), bądź
na obiad – pyszny stek.
W
restauracji obowiązkowo moja ulubiona zupa – soljanka. Obok na
stole kiszonki –
które, jak się okazuje
nie są
wcale polską specjalnością.
Rosjanie kiszą dużo więcej typów warzyw, dodatkowo zielone pędy,
czosnek. Dalej... sało, czyli słonina. Zupełnie inaczej smakująca
niż u nas, bardzo delikatna, najlepiej na razowym chlebie i z
ogóreczkiem - myślałem że tego nie ruszę, a było pyszne.
W
restauracji, w której jedliśmy była też w karcie specjalna oferta
dla porannych gości. Możemy mówić, że to coś jak śniadanie,
choć
dość specyficzne, bo rosyjskie...
dopasowane do rosyjskiej
rzeczywistości... (tłumaczenie
menu)
"Dlaczego
budzę się rano…" oferta specjalna
"...Pochmurny poranek..." – 50gr wódki i marynowany ogórek - 75 rubli
"...Tęsknię za ZSRR..." – 50 gr wódki i kanapka z sardynką w sosie pomidorowym - 75 rubli
"...100 gr dla odwagi..." – 100 gr wódki i jajko w majonezie z zielonym groszkiem - 145 rubli
"...Zrzucamy
się w trójkę na flaszkę..." – wódka i talerz z zakąskami - 200
rubli
"...Była
raz taka popijawa..." – wypijemy i zagryziemy, wódka, piwo, domowe
sucharki, marynowany ogórek - 160 rubli
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz