niedziela, 21 lipca 2013

Zapomniany cmentarz w środku tajgi.

 
Na wschód nie podróżuję tylko po to, by zrobić parę zdjęć i napić się lokalnych trunków. Wyjazdy te są zazwyczaj związane z realizacją materiału filmowego. Tym razem zlecenie dotyczyło wyprawy na północ Rosji, w trudno dostępne rejony tajgi w obwodzie Archangielskim. Na miejscu miałem zrealizować materiał dotyczący cmentarza, na którym pochowani są polscy zesłańcy z lat '40. Wyprawa ważna i inna niż wszystkie poprzednie.

Rosja zawsze urzeka swoją zakamuflowaną tęsknotą za minionym ustrojem, na dworcu lotniczym w Sankt Petersburgu przywitał mnie napis „Aeroport Leningrad”. Napisy te nie są wcale zasłaniane, niszczone czy przerabiane... je się wręcz odnawia i konserwuje, tak jak mieszkańcy Rosji konserwują pamięć o świetności ZSRR.




Po kolejnym etapie podróży i przylocie do Archangielska, w dalszą drogę ruszyliśmy koleją. Linia kolejowa prowadzi z Archangielska w dwóch kierunkach, jedna do Moskwy, druga w głąb tajgi, do najdalej położonej stacji Karpogory, w której mieliśmy zaplanowany nocleg.
Podróż odbywa się w takich samych wagonach, jakie kursują na trasie transsyberyjskiej.





Wielokrotnie słyszałem, że ktoś marzy o podróży koleją Transsyberyjską, że to dopiero przygoda... no i powiem szczerze zupełnie tego nie rozumiem.
Miejsca zostały tak rozlokowane, że cztery prycze ustawione są prostopadle do korytarza po jego jednej stronie, a dwie dodatkowe, równolegle po drugiej stronie. Ponoć w droższej opcji występują wygodniejsze przedziały, ale nie tutaj. Miejsca okazały się wybitnie niewygodne, szczególnie dla osób wysokich. Praktycznie nie sposób się zmieścić na takiej leżance.



Czytałem dużo o zakrapianych imprezach jakie się odbywają w takich wagonach. W oparach papierosów, gdzie współpodróżnicy częstują się wzajemnie jadłem i wysokoprocentowymi trunkami. Niestety to już tylko pieśń przeszłości... W Rosji zakazano spożywania alkoholu i palenia w miejscach publicznych, kategorycznie nie wolno tego robić w pociągu. Co więcej, często pojawiają się zakazy sprzedaży alkoholu w sklepie. W czasie mojego pobytu trafiłem na zakazy sprzedaży związane z zakończeniem szkoły (ciekawe... dzieci pewnie nie mogły opić swoich świadectw), jak również zakazy związane ze świętami narodowymi. Standardem jest to że w sklepie sprzedają alkohol tylko do 21. Jak żyć, panie premierze... ;-)



Tak więc, zakaz wspólnego picia podciął skrzydła słowiańskiej hulaszczej naturze. Wszyscy grzecznie zmierzaliśmy do serca tajgi. Dzieci obok płakały, jedni jedli, inni spali... a w rogu wagonu umieszczone zostało urządzenie – coś na wzór szybkowaru. Podchodziło się z własną szklanką, lub brało się ją od kuszetkowej (odpowiednia wersja z koszyczkiem). Darmowy wrzątek zawsze czekał na spragnionych czaju i innych zalewanych napojów.





Docieramy do Karpogor. Charakterystyczna drewniana zabudowa i nasz „hotel”, którym okazał się zwykły drewniany dom z pokojami do wynajęcia. Szyby w oknach często zdradzają wiek tych budowli – nierówna tafla szkła świadczy o wiekowym charakterze stojących tu domów. To miasteczko, czy może raczej większa wieś, jest punktem wypadowym w tajgę. Tu kończy się nie tylko linia kolejowa, ale i asfaltowa droga.







Dalsza droga jest możliwa tylko piaskowym traktem. Jedziemy UAZem, autem które jest właściwie legendą w tej części świata (produkowany od 1965 roku do dziś, w niezmienionej formie). Te samochody są w stanie podołać najtrudniejszym warunkom, nawet tam, gdzie większość aut terenowych zwyczajnie zawodzi. Co ciekawe, Rosjanie twierdzą iż wszelkie terenowe Nisany, Mitsubishi czy inne Land Rowery... nie wytrzymają tego, co ta toporna rosyjska konstrukcja, zwłaszcza przy srogiej rosyjskiej zimie. Nie chodzi tu bynajmniej o pokonanie pojedynczej przeszkody, ale o zdolność do ciągłej walki w terenie (często przy -40) i możliwość naprawienia pojazdu o własnych siłach na kompletnym bezludziu. W środku skala toporności jest porażająca, z tyłu się siedzi na ławeczkach. Z przodu, znikoma liczba wskaźników i obowiązkowo parę świętych obrazków... Nasz kierowca zdradził, iż wczoraj był z kolegami na rybach... skończyli o 3 nad ranem totalnie nawaleni, a ich rybackie trofea, to złapany tylko jeden leszcz, no cóż... wszyscy się śmiejemy, ale trochę tak z duszą na ramieniu. Ale tak tu jest... się pije i jedzie.














Skręcamy w zupełne gęstwiny i przedzieramy się przez coś, co przypomina mało uczęszczaną wąską leśną dróżkę, (ponoć korzystają z niej czasem wędkarze) by dotrzeć do odległych miejsc w górze płynącej nieopodal rzeki. Sama tajga nie zachwyca, a właściwie rozczarowuje. Spodziewałem się, że będzie to niesamowity dziki i gęsty las... ale to zwykły las. Drzewa takie jak u nas, wcale nie jest jakoś niezwykle gęsto, może dlatego, że jesteśmy na północy i roślinność rozwija się tu w dość trudnych warunkach. Tu bardziej chodzi o świadomość tego czym jest tajga, o świadomość tej nieskończonej leśnej dziczy, tego że zapuszczając się tu, czekają nas dosłownie setki kilometrów niezamieszkałe przez ludzi. Tajga zapewne robi większe wrażenie gdy się nad tym przelatuje, ale stojąc na skraju leśnej drogi, nie czułem niczego niezwykłego. Jedyna widoczna różnica, w stosunku do lasów pod Żukowem... to jagiel – przysmak reniferów, jasny, prawie biały mech.
Przed wyjazdem w tajgę straszono nas spotkaniem z niedźwiedziami i wilkami oraz rojami komarów. Nic takiego jednak się nie stało. Podobno jeśli nie chce się spotkać niedźwiedzia, to nie można otwierać w tajdze puszki rybnej. Zapach ryby jest dla niedźwiedzia jak narkotyk. Wyczuje z odległości paru kilometrów i zaczyna szukać, aż nie znajdzie. Człowieka nie zabija od razu, tylko ogłusza... zrywa włosy z głowy, jakby ściągał skalp. Potem ukrywa go pod liśćmi, by mięso trochę zmiękło i nabrało aromatu. Ponoć są tacy, którzy przeżyli ten proces i uciekli niedźwiedziowi z „patelni”.





Pośród drzew odnajdujemy cel naszej podróży – cmentarz, na którym leżą pochowani Polacy. Na początku lat '40 Stalin deportował w głąb Rosji setki tysięcy Polaków. Jednym z rejonów wywózek był obwód Archangielski i położone w głębi tajgi osady, w których ludzie zajmowali się wyrębem lasu. Tu, do niewolniczej pracy docierały transporty z Polski. Ludzie musieli radzić sobie z niewiarygodnym mrozem, głodem... wielu z nich umierało już pierwszej nocy po przyjeździe. Ci, którzy przeżyli podróż i pierwsze zetknięcie z tajgą, ruszali do pracy. Jedną z takich osób była Maria Tipeltowa. Jej grób rok wcześniej odnaleźli członkowie Polonii archangielskiej.









Pośród innych mogił, przykryty mchem i gałęziami leżał drewniany, rzeźbiony krzyż z jej nazwiskiem i datą 1856-1942. Krzyż ten trafił z tajgi wprost do zbiorów Muzeum II Wojny Światowej, jako symbol losu wielu Polaków, którzy z wygnania nie wrócili już do kraju. W jego miejscu postawiliśmy nowy stalowy krzyż, upamiętniając miejsce spoczynku Marii Tipeltowej i symbolicznie oddając cześć wielu innym zapomnianym mogiłom w tajdze.





Przebywanie na cmentarzu zagubionym w środku tajgi to niezwykle przejmujące doświadczenie. Świadomość, że pół kilometra stąd, w małej osadzie nad rzeką, żyli w kompletnej dziczy nasi rodacy... że tu umierali i w zapomnieniu leżą pośród bezkresnych lasów...
Kiedy na lekcjach historii słyszałem o deportacjach, wydawało mi się to częścią historii taką samą jak bitwy rycerskie, wojny napoleońskie czy antyczne podboje... Teraz, gdy stanąłem nad grobami ludzi, wśród których mogli by być moi dziadkowie, zupełnie inaczej zacząłem odczuwać tę nieodległą historię. Takie bezpośrednie dotknięcie kawałka świata, który wydawał się istnieć tylko na kartach historycznych książek, zupełnie zmienia człowieka i jego postrzeganie historii.

czwartek, 11 lipca 2013

Archangielsk - wątpliwa "perła" północy


Archangielsk to największe miasto na północy Europy. Z naciskiem na słowo „północ”. Tutaj, nawet przez 8 miesięcy w roku panuje zima, a tylko przez 2 miesiące lato. Do Archangielska udało mi się przyjechać w czerwcu, czyli akurat w tej pozornie letniej i słonecznej części roku.



Pierwsze, co po przybyciu rzuca się w oczy, to to, że miasto ma już czasy największej świetności za sobą. W XVI i XVII wieku Archangielsk był jedynym morskim portem Rosji. Miasto, napędzane handlem z Anglikami i Holendrami, rozwijało się niezwykle szybko. Tutaj car Piotr I zbudował pierwszą stocznię w Rosji i pierwsze rosyjskie okręty. Miasto gwałtownie straciło na znaczeniu na początku XVIII wieku, gdy Rosja uzyskała dostęp do morza Bałtyckiego i wybudowano Sankt Petersburg. W XIX i na początku XX wieku rozwijał się tu handel drewnem spławianym z tajgi rzeką Dwiną. W mieście powstały wspaniałe posiadłości budowane przez zamożnych przedsiębiorców, głównie Francuzów i Anglików. Jednak również ich dobra passa nie trwała długo. Ostatecznym ciosem dla miasta było założenie w 1916 roku portu w Murmańsku, gdzie przeniósł się przemysł stoczniowy i rybacki.
Znając historię miasta spodziewałem się niezwykłych budowli i wspaniałych zabytków, pozostałości czasów minionych - niestety srodze się zawiodłem. Wspaniałe budowle może i były, ale ze względu na to, że miasto żyło z drewna, to i domy powstawały tu drewniane. Obecnie budynki te są już bardzo zapuszczone, a podmokły teren dodatkowo zrobił swoje. Część domów się już zapada, a przedsiębiorczy Rosjanie znaleźli sposób by nie ratować tych zabytków – niby przypadkiem wybucha w nocy pożar i na zgliszczach spalonego domu można już stawiać murowany blok lub sklepy.









Nie odnalazłem także dawnej świetności nabrzeża portowego. Tak jak w mieście, tak i tutaj czuć głównie ducha ZSRR. Dworzec morski – symbol miasta znajdujący się na banknocie 500 rublowym, okazał się w środku - halą targową. W której sprzedaje się głównie majtki i skarpety. Obok hali stoi kilka ogromnych lodołamaczy, chwilowo nudzących się na letnich „wakacjach”.







Archangielsk leży w delcie rzeki  Dwiny, która ma w tym miejscu 2 kilometry szerokości. Zaledwie 40 kilometrów dalej jest miasto Severodvinsk i  plaże morza Białego. Chciałem się tam wybrać, ale stanowczo mi odradzono. Severodvinsk to miasto zamknięte. Znajduje się tam stocznia marynarki wojennej, gdzie powstają atomowe okręty podwodne. Powiedziano mi, że gdy mnie tam złapią, to będę miał duże problemy i z pewnością już nigdy nie zostanę wpuszczony do Rosji. Ups... zostałem więc nad rzeką Dwiną.



Współczesny Archangielsk to właściwie miasto zupełnie obdarte ze swojej historii, przynajmniej w obrębie przestrzeni publicznej. Obowiązuje estetyka budownictwa socjalistycznego. Główny plac miasta zdobi pomnik Władimira Ilicza Lenina. Choć patrząc z mojej środkowo-europejskiej perspektywy to zaskakujący obraz, w Rosji jest to widok dość normalny. Tu Ilicz wciąż jest powodem do dumy, bo przecież za jego czasów zjednoczony Kraj Rad był potęgą, a mieszkańcy Archangielska chodzili z wysoko podniesioną głową. Dziś wszystkim rządzi pieniądz, a rozdźwięk między bogatą garstką „biznesmenów” a normalnym obywatelem, jest gigantyczny. Właściwie zastanawiam się jak normalny człowiek może tu żyć, bo ceny podstawowych produktów są znacznie wyższe niż w Polsce. Tłumaczy to dlaczego Gdańsk zalewają Rosjanie z obwodu Kaliningradzkiego... u nas jest dla nich zwyczajnie tanio i stać ich na więcej niż u siebie.







Symbole komunistyczne nie znikają z ulic, są wszędzie... tu widoczne na latarniach miejskich.



Jak przystało na prawosławny naród, w mieście znajduje się kilka interesujących cerkwi. Z zewnątrz nie wyróżniających się szczególnie, no może w wyjątkiem pewnego właśnie budowanego giganta... W końcu to przecież miasto Michała Archanioła (aż dziwne, że w czasie komuny nie zmieniono tej nazwy).







Najbardziej charakterystyczne zjawisko dla tej części świata to „białe noce”, które najbardziej efektowne właśnie o tej porze roku. Choć dla kogoś, kto w lipcu idzie wieczorem do klubu w Sopocie i wychodzi rano, nie będą one niczym specjalnym... Wchodzę, gdy jest jeszcze jasno i wychodzę , gdy jest już jasno – wielkie halo ;-) Obawiałem się, że „białe noce” będą jakoś destabilizujące dla psychiki, ale na całe szczęście (i to jest odkrycie wyjazdu) Rosjanie mają znakomite piwo, którym można raczyć się na dobry sen. Choć nie trzeba spać, można spacerować po zupełnie pustym, „wymarły” mieście. Tak wygląda nabrzeże o 2 w nocy.



Gdy pewnego dnia (nocy) przemierzaliśmy pas nabrzeża, lokalny znajomy pokazał nam „zacumowany” statek, w którym znajdowała się kiedyś knajpa. I to chyba była najciekawsza z atrakcji Archangielska.



Kiedy przed wyjazdem do Rosji szukałem informacji o Archangielsku, wszędzie znajdowałem opisy wspaniałych bulwarów, którymi można spacerować nad rzeką Dwiną. Bulwary faktycznie były... trochę podupadłe, z budkami gastronomicznymi... miało to jednak swój urok.








Obok bulwaru piaszczysta plaża i zero plażowiczów... nie te temperatury, nie ta pogoda...



Choć pewnie bywa tu czasem lepiej... choć przez jakąś chwilę w roku...



Inną ciekawostką są okolice lotniska w Archangielsku, gdzie obok bloków wkomponowano kilka prawdziwych samolotów (z manekinami pilotów w środku), w tym najpopularniejszy współczesny myśliwiec rosyjski - MIG 31, stojący za jakimś parkingiem, gdzieś w krzakach.







Jedzenie w Rosji to osobny temat. Spodziewałem się, że będę się zajadał tanim kawiorem. No i kolejne rozczarowanie. Kawior jest drogi nawet tutaj – 100g kosztuje 30 zł. No, przy czym mówimy tu o najlepszym kawiorze jaki w życiu jadłem. Soczystych kuleczkach pękających w ustach, o aromacie, jakiego nigdzie nie znajdziemy. Poza tym wspaniałym odkryciem okazał się solony łosoś – surowa ryba prószona jedynie solą. Takie rosyjskie sushi, w najprostszej możliwej formie. Genialne w smaku! Najlepiej podchodzi do zmrożonej wódki. Przy czym, od kiedy widziałem świeże łososie na hali rybnej w Archangielsku, to jakoś już nie mogę uwierzyć, że u nas łosoś jest świeży. Tam mięso miało inną sprężystość, kolor. Ech...



Kolejnym specyfikiem rodem z północy jest mięso renifera. Smaczne, ciemne mięso. Można jeść jako suszone i solone na przekąskę, lub jako kiełbasę (tu jak widać w chłodziarce cały zestaw kiełbas), bądź na obiad – pyszny stek.



W restauracji obowiązkowo moja ulubiona zupa – soljanka. Obok na stole kiszonki – które, jak się okazuje nie wcale polską specjalnością. Rosjanie kiszą dużo więcej typów warzyw, dodatkowo zielone pędy, czosnek. Dalej... sało, czyli słonina. Zupełnie inaczej smakująca niż u nas, bardzo delikatna, najlepiej na razowym chlebie i z ogóreczkiem - myślałem że tego nie ruszę, a było pyszne.



W restauracji, w której jedliśmy była też w karcie specjalna oferta dla porannych gości. Możemy mówić, że to coś jak śniadanie, choć dość specyficzne, bo rosyjskie... dopasowane do rosyjskiej rzeczywistości...  (tłumaczenie menu)

"Dlaczego budzę się rano…" oferta specjalna

"...Pochmurny poranek..." 50gr wódki i marynowany ogórek - 75 rubli 
"...Tęsknię za ZSRR..." – 50 gr wódki i kanapka z sardynką w sosie pomidorowym - 75 rubli
"...100 gr dla odwagi..." – 100 gr wódki i jajko w majonezie z zielonym groszkiem - 145 rubli
"...Zrzucamy się w trójkę na flaszkę..." – wódka i talerz z zakąskami - 200 rubli
"...Była raz taka popijawa..." – wypijemy i zagryziemy, wódka, piwo, domowe sucharki, marynowany ogórek - 160 rubli