wtorek, 9 kwietnia 2013

O tym jak Elbrus jechałem zdobywać z kurami


Podróż na Elbrus, zaczęła się od deklaracji naszego kierowcy, iż po drodze musi odebrać pewną przesyłkę i zwieść ją rodzinie mieszkającej pod Elbrusem. Zaraz za miastem zjechaliśmy do wsi.



Zatrzymaliśmy się pod jednym z domów, z którego wyszła kobieta z trzema workami. Zawartość wydawała się dość zagadkowa, worki ruszały się i gdakały.



Kierowca postanowił rozciąć kawałek worka by jego zawartość mogła poczuć się trochę lepiej i wystawić swój kurzy łeb na zewnątrz. Tak więc wszystko było już jasne... jechaliśmy na Elbrus z kurami.



Zamawiając kierowcę nie wiedzieliśmy jaką wspaniałą maszyną dysponuje. Była to kremowa Wołga z lat osiemdziesiątych. Jak się dowiedzieliśmy - najlepszy samochód do poruszania się po Kaukazie. Doświadczyliśmy prędkości 120 km/h na zakrętach górskich dróg i mówiąc szczerze trzymanie boczne foteli nie należy do najlepszych jakiego zaznałem. Jeżeli uznać, że emocje są najważniejszym czego doświadczamy w podróży, to to było jedno z bardziej intensywnych doznań kaukaskiej eskapady.



Nie wiem co kryło się pod maską tej "kremówki", ale stan przedniej szyby mówił wprost... mamy do czynienia z bardzo doświadczonym pojazdem. Ciekawe jak ten samochód przechodzi przez badania teczniczne (badania, jakie badania?).



Już na początku trasy zobaczyliśmy pierwsze punkty kontrolne. To przypominało w jakim rejonie jesteśmy i że istnieje pewne ryzyko związane z poruszaniem się po Kaukazie. W 2005 roku 80 czeczeńskich rebeliantów zaatakowało instytucje rządowe w Nalczyku, Rosyjskie wojsko jednak opanowało miasto. Ostatni seria ataków terrorystycznych na dużą skalę w Nalczyku, pochodzi zaledwie z lutego 2011.



Miasto i okolice był spowity we mgle, ale im bardziej wjeżdżaliśmy w góry, tym bardziej poprawiała się pogoda. Choć jak miało się okazać tylko chwilowo.




Nasz kierowca - pan Muhedin raczył nas opowieściami o ludziach, o Kaukazie, o swoim życiu jako milicjant w czasach ZSRR. W czasie przejazdu zatrzymaliśmy się by zajrzeć do kur, które okazało się iż miewają się świetnie i cenią sobie wygodę podróżowania w zamkniętym bagażniku Wołgi ;-)




Pradziadkiem pana Muhedin był Killar Khashirov, człowiek który jako pierwszy zdobył szczyt wschodni Elbrusa już w 1829 roku. Ponoć Killar Khashirov dożył 132 lat i jest to nieodosobniony przypadek w rodzinie pana Muhedina. Jego pomnik mijaliśmy po drodze.



Im bliżej Elbrusa, tym więcej posterunków i kontroli. Przez wszystkie przejechaliśmy bez zatrzymywania się, bo ponoć wszyscy tu znają i szanują naszego kierowcę. Coś w tym chyba musiało być, zwykle trąbił na nich i pozdrawiał gestem ręki.



Na przemian z posterunkami i widokami gór, uwagę przykuwały opustoszałe fabryki i małe miejscowości z blokami na skraju ruiny.











Przed samym Elbrusem zajechaliśmy w głąb małego blokowiska, gdzie już przed blokiem czekała babuszka. Jak się okazało to tu, do tego bloku przyjechały nasze ptasie pasażerki. Ponoć ich los nie był tak oczywisty jak mi się wydawało. Nie było ich dolą wylądować w rosole... ale żyć na tym blokowisku pod najwyższym szczytem Rosji.





Gdy dotarliśmy najdalej jak można samochodem, przeszliśmy na kolejkę wiozącą narciarzy do wysokości 3500. Widok tego małego ośrodka narciarskiego był lekko żenujący. Drewniane budy, niedokończone budynki, w oddali jeden stok dla narciarzy. Na parkingach samochody tylko z rosyjskimi rejestracjami, słychać tylko język rosyjski. Wtedy byliśmy tam chyba jedynymi ludźmi z poza Rosji, choć ponoć w sezonie wspinaczkowym można spotkać dużo ekip z całego świata.





Kolejka wjeżdża do pierwszej stacji na 3000 metrów, potem przesiadka i dojazd na 3500. Obok nowych wagoników z 2009 roku jest trakcja ze starymi wagonikami, niezwykle wolnymi.





W 2011 roku doszło tu do ataku terrorystycznego. W nocy, na wysokości 3470 metrów wysadzony został jeden ze słupów nośnych, 30 z 45 wagoników spadło na ziemię. Ponoć wtedy nikomu nic się nie stało, choć w przeddzień zamordowano na drodze trójkę turystów z Moskwy. W związku z tym, w 2011 w tym rejonie panował stan operacji antyterrorystycznej, utrudniający ruch turystyczny.





Kiedy tak staliśmy i podziwialiśmy widoki na 3500 podjechał do nas zamaskowany jegomość na skuterze śnieżnym i zaproponował podwiezienie na wysokość 4200... oczywiście za "drobną opłatą". Cóż... nigdy nie byłem na takiej wysokości, ciekawość wiec wzięła górę i zdecydowaliśmy się przeznaczyć część funduszy gromadzonych na kaukaski koniak i wybrać się na szaleńczą przejażdżkę 700 metrów w górę. Kierowca ewidentnie chciał nam dostarczyć wrażeń, więc pędził ile sił a ja podskakiwałem na tylnym siedzeniu zastanawiałem się kiedy spadnę i czy powiedzą o mojej śmierci parę słów w Teleexpresie ;-)



Widok na 4200 jest niesamowity. Tutaj patrzysz na szczyty gór "z góry". Wiatr wieje, lekki śnieg zacina... kierowca skutera nakazał byśmy się zbytnio nie oddalali - szczeliny w lodowcu to niebezpieczne, niewidoczne i śmiertelne pułapki.





Miejsce w które dotarliśmy to jedna z baz aklimatyzacyjnych dla alpinistów. Tu się przygotowują przed dalszą drogą na szczyt. Zdziwiła mnie brzydota i prowizorka tych baraków. Wyobrażałem sobie że alpinizm to coś niezwykle widowiskowego... no a tu taka pragmatyczna i obskurna proza życia. Choć widok kiedy budzisz się rano z pewnością bezcenny.






Elbrus - 5642 m n.p.m. cześć Korony Ziemi. Jeden z najważniejszych szczytów dla alpinistów. Byłem, stałem tam... ale właściwie nie widziałem w pełni. Ponad 4500, góra chowała się już w chmurach. Nie poczułem do końca jej ogromu, potęgi. Poczułem jednak to jak piękne i niebezpieczne jest to miejsce, jak dzikie mimo blaszanych baraków. Nie chciałbym być tu sam w małym namiocie, czekać aż minie śnieżyca by dalej zmagać się z górą. Trzy dni wcześniej na wysokości 4900 zginął młody alpinista z Polski, odpadł od ściany. Ja już wiem że to nie moja droga, nie chciałbym iść dalej. Już był czas wracać nad bałtyckie morze...